UWAGA

1.Arty na tym blogu nie należą do mnie.
2.Opowiadanie zostało napisane przeze mnie i zastrzegam sobie do niego prawo.

niedziela, 21 czerwca 2015

Rozdział 4 ,,Falling down"

,,If this is to end in fire
Then we should all burn together
Watch the flames climb high into the night"

                Zeskoczyła ze schodów. Kolejna eksplozja wstrząsnęła ziemią. Dziewczyna ruszyła w stronę stacji metra. Smoki zaczynały atak na Dzielnicę Chmur otaczającą centrum metalowo- szklanym pierścieniem. Lara nigdy w życiu nie biegła tak szybko. Nie zostało tu wielu ludzi- większość ukryła się  lub w panice szukała bliskich. Dlatego nikt nie stawał jej na drodze i mogła puścić się pędem między rezydencjami. Wycie alarmów i odległe krzyki raniły jej delikatne bębenki słuchowe. Rozbrzmiewały strzały. Żołnierze w szarych kombinezonach mierzyli do jaszczurów. Biegali między budynkami i ładowali cywilów do opancerzonych pojazdów, aby przetransportować ich w bezpieczniejsze miejsca. Gorące płomienie szalały po ulicach, potwory odporne na grad pocisków rozszarpywały każdego napotkanego człowieka. Panował chaos.  
                W powietrze wzniosły się dziesiątki śmigłowców i myśliwców. Warkot silników wypełnił miasto. Lara zacisnęła bezsilnie zęby. Ci ludzie lecieli na pewną śmierć. Kątem oka zauważyła spadającą bestię. Z jej brzucha tryskała atramentowa krew. Nienaturalnie wygięte skrzydła poddały się pędowi powietrza. Istota jeszcze żyła. Wydała z siebie słaby ryk. Jej ciało ze straszliwą siłą uderzyło w pomnik Kochanego Prezydenta przed którym parę chwil wcześniej stała Lara. Zaschło jej w gardle. Myśliwiec, który zestrzelił gada, zatoczył zwycięski łuk ponad centrum. Rzuciły się na niego trzy kolejne smoki. Jedno machnięcie szponem wystarczyło, by pomścić brata. Maszyna kręcąc się wokół własnej osi z donośnym hukiem rozbiła się o drapacz chmur. Szesnastolatka starała się nie myśleć o załodze.  
                Skoczyła w bok i niezgrabnie ukryła się przed nadlatującymi potworami. Usłyszała kolejną serię wybuchów. Chyłkiem zbiegła do tunelu metra. Potknęła się pokonując ostatnie trzy stopnie. Głośno dysząc zerknęła na tory. Poraziłby ją prąd, gdyby na nie skoczyła. Do tego skręciłaby kostkę, gdyż metalowe szyny ciągnęły się kilka metrów poniżej poziomu stacji. Wszystko zadrżało. Z sufitu posypał się tynk. Musiała dotrzeć do domu. Weszła na biegnący wzdłuż torów murek. Znajdował się na tej samej wysokości co podłoga peronu. Przed Larą ziała parometrowa przepaść. Przykleiła plecy do ściany za sobą. Mur, na którym stała, miał mniej więcej trzydzieści centymetrów szerokości. Ledwo mieściła na nim stopy. Do jej uszu dotarł niepokojąco głośny ryk. Przez chwilę opierała się o chłodną powierzchnię i ruszyła w prawo. Miała nadzieję dotrzeć do stacji niedaleko domu. Przesuwała dłonie po szorstkiej ścianie. Nie widziała już zupełnie nic. Przecież w tym miejscu światło było niepotrzebne. Świeciło w przejeżdżających tędy wagonach. Aktualnie metro nie działało. Włączyła latarkę w swoich iSeemore. Czuła przede wszystkim strach i niepewność. Mogła w każdej chwili spaść i umrzeć porażona prądem. Tak szybko jak to było możliwe posuwała się dalej.  
                Wyobraziła sobie straszną scenę. Wielki, ziejący ogniem smok wdarł się do tunelu. Drapiąc pazurami machnął umięśnionym ogonem. Zauważył Larę. Otworzył paszczę prezentując długie na paręnaście centymetrów kły. Ledwo mieszcząc się między ścianami dotarł do niej i... Wolała nawet nie myśleć o takim scenariuszu. Tym bardziej, że był bardzo prawdopodobny. Słyszała swój zwielokrotniony przez echo oddech. Gdzieś z góry wyraźnie dochodziła wrzawa bitewna. Szurała ostrożnie butami. Mogła w każdej chwili zostać żywcem pogrzebana pod zawalającym się sufitem. Każda sekunda zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Lara nie mogła wytrzymać w dusznym tunelu.  
                W końcu jej oczom ukazał się peron. W Nowym Waszyngtonie przystanków nie dzieliła zbyt duża odległość. Z ulgą opuściła murek. Ponownie zmuszając nogi do biegu pokonała schody. Przystanęła oślepiona ogniem. W mieście zaszła radykalna zmiana. Z ziemi sterczały dymiące pozostałości wieżowców, które przywodziły na myśl niedopałki papierosów. Żołnierze biegali w tę i z powrotem niby mrówki. Walka nie dobiegła jeszcze końca. Niebo co jakiś czas przecinał pióropusz płomieni. Nowy Waszyngton zamienił się w ogromne pole bitwy. Ludzie rozpaczliwie bronili tego, co zostało z ich domów. Smoki niszczyły kolejne biurowce. Łopot nietoperzych skrzydeł zdawał się wybijać sekundy pozostałe światu.  
                Lara z głośno bijącym sercem zdjęła łuk z ramienia. Jakiś żołnierz ją zauważył. Wskazując w jej stronę zawołał coś do pozostałych. Chcieli pewnie przetransportować ją tam, gdzie resztę obywateli. Nie mogła na to przecież pozwolić! Musiała najpierw odnaleźć rodzinę i dopiero wtedy uciec z miasta. A jeśli mama, tata i Angelika już wyjechali? Jeśli byli w trakcie ewakuacji? Mężczyźni ubrani w wojskowe kombinezony biegli w stronę szesnastolatki. Smocze ryki i wybuchy szumiały jej w uszach. Postąpiła krok w tył. Z ulicy uniósł się kurz. Musiała sprawdzić czy bliskich nie było w domu. Posłała ludziom ostatnie spojrzenie i zanurkowała w ciasną uliczkę. Rozległ się za nią zdziwiony krzyk. Chcieli jej pomóc i nie rozumieli dlaczego im nie pozwalała. Pewnie uratowaliby ją na siłę, gdyby zbliżyli się wystarczająco blisko. Takie otrzymali rozkazy. Ewakuować cywilów. Lara bez namysłu pomknęła przed siebie. Nie gonili jej. Dotarł do niej dźwięk towarzyszący pluciu ogniem i wrzaski płonących żołnierzy. Bez tchu przeskoczyła pozostałości ogrodzenia. Przerażona kucnęła za rogiem budynku. Smok już ją zauważył i ucieczka nie miała sensu. Wszystko jakby ucichło. Jedynym dźwiękiem, który słyszała, było nieśpieszne człapanie i chiche warczenie. Gad zmierzał w jej stronę. Schowana za zakrętem nie była w stanie go zobaczyć. Przełknęła ślinę. Oczami wyobraźni widziała rogatą głowę kołyszącą się na długiej szyi. I ostre szpony. I kły. Chrzęst kamieni stawał się coraz głośniejszy, bliższy. Lara bezszelestnie sięgnęła prawą ręką po strzałę. Drugą dłonią trzymając łuk osadziła jej koniec na cięciwie. Teraz albo nigdy. Wychyliła się równocześnie napinając strunę. Nie celowała. Posłała pocisk przed siebie. Czas przyspieszył. Nie miała nawet sekundy na podziwianie potężnego jaszczura; jego złocistych łusek, majestatycznie rozłożonych skrzydeł czy najeżonych kolców. Grot wbił się dokładnie między powieki stwora. Ten wydał z siebie coś na kształt ptasiego pisku, tyle że wielokrotnie potężniejszego. Uniósł się na tylnych łapach i machnął szponami. Przecięły powietrze niebezpiecznie blisko ciała dziewczyny. Kolejny raz tego dnia zaczęła paniczną ucieczkę. Bestia otrząsnęła się szybciej niż Lara miała nadzieję. Wychyliła paszczę za szesnastolatką i z furią uwolniła spomiędzy kłów rzekę ognia. Dziewczyna w ostatnim ułamku sekundy skoczyła ze schodów prowadzących na plac. Źle stanęła i z krzykiem uderzyła głową w beton. Staczając się ze stopni zgubiła parę strzał. Temperatura gwałtownie wzrosła. Pióropusz ognia nad nią powiększał się. Zmrużyła oczy oślepiona odcieniami złota i czerwieni. Opierając się na lewym przedramieniu leżała u podnóża schodów. Przerażona potęgą wroga nie śmiała wykonać choćby najmniejszego ruchu. Jeden jego gorący oddech mógł uśmiercić tyle stworzeń, tyle zniszczyć. Twarz Lary oświetlał krwawy blask. W jej oczach błyszczały od dawna powstrzymywane łzy. Żółtorubinowe nitki splatały się w koszmarne wzory, falowały, parzyły. Było w nich coś hipnotyzującego, fascynującego. Niosły ze sobą strach, zwiastowały ból. Nuciły pieśń płonących miast, domów i lasów, lament dzieci. Szeptały o zagładzie, śmierci, destrukcji. Patrzyły źrenicami nieboszczyków. Ich syk przywodził na myśl ludzkie tchnienie, szelest liści jesienią, chorobliwy kaszel. Przesłaniały niebo, chmury, budynki. Lara czuła ich ciepło, zapach. Była jak zwierzę złapane w sidła. Bezbronna. Chciała krzyczeć, płakać. Nie potrafiła. Widok płomieni pozbawiał ją sił, wysysał odwagę, namawiał do uległości. Nagle przed jej oczami pojawił się obraz matki. Kochającej, uczciwej i mądrej kobiety. Zlewał się z morzem ognia. Dziewczynę dobiegł jej kojący głos. Brzmiał jak śpiew słowika. Emanował ciepłem i otuchą.
Gdy więdnie kwiat
i płonie świat
brak ci sił
wygrywa Goliat

Powstań i walcz
Swój ból przemilcz
Postaw się
Bo masz serce lwie*
Lara pamiętała tę piosenkę z dzieciństwa. Mama często śpiewała ją córkom. Wspomnienie rozwiało się jak mgła. Wypełniło dziewczynę siłą. Była gotowa do działania. Czuła energię buzującą pod skórą. Musiała przeciwstawić się niesprawiedliwości. Pokonać zło. Cały jej strach zniknął. Zastąpiła go nadzieja. Języki ognia słabły, malały. Jej nogi nie drżały, gdy wstawała. Wyprostowana popatrzyła na oddalonego o paręnaście metrów gada. Mógł pokonać tę odległość jednym skokiem. Wychylał łeb zza budynku pewien, że ofiara spłonęła. Z prawego oka nadal sterczała strzała. Dziewczyna wbiła wyzywająco wzrok w to ocalałe. I tak nie zdołałaby uciec. Ich spojrzenia spotkały się. Smocze oblicze wykrzywił grymas rozczarowania. Niezdarnie wyszedł z ciasnej uliczki na drogę. Warknął i jakby od niechcenia uderzył ogonem w zaparkowany nieopodal samochód. Maszyna przekoziołkowała i zatrzymała się po przeciwnej stronie ulicy.  
                Powietrze wypełnił szum śmigieł. Niewysoko ponad Larą błyszczał metalowy kształt przesłaniający słońce. Stwór zauważył śmigłowiec i zostawiając dziewczynę wzbił się w powietrze. Zadźwięczały strzały. Do starcia doszło wysoko w przestworzach. Szesnastolatka nie miała zamiaru obserwować walki. Podziękowała w duchu wybawicielom. Rozejrzała się i uświadomiła sobie, że straciła orientację w terenie. Nowy Waszyngton był naprawdę ogromnym miastem. Ukryła się za zawalonym murkiem i sprawdziła w iSeemore drogę do domu. Ze zdziwieniem zauważyła, że dochodziła godzina szesnasta. W oddali znowu coś wybuchło. Parędziesiąt ciemnych kształtów krążyło między wieżowcami. Ogień nieprzerwanie płonął. Wstała i zgodnie ze wskazówkami ruszyła w prawo.  
              Po paru minutach przemykania zniszczonymi ulicami zobaczyła w oddali szczyt drapacza chmur, do którego zmierzała. A przynajmniej miejsce, gdzie powinien był górować. Przerażenie oplotło ją kleistymi mackami, ścisnęło i przydusiło. Przez chwilę stała próbując się uspokoić. W końcu poddała się histerycznemu lękowi. Jej dom został zburzony. Rodzina nie dawała znaku życia. Podczas ataku smoków znajdowali się w mieszkaniu. Pozostałości budynku leżały spowite czarnym dymem. Myśl, która od początku inwazji tliła się w jej umyśle, zapłonęła teraz krwistoczerwonym płomieniem. Rodzice i siostra nie żyli. Mieszkali na najwyższym piętrze, nie zdążyli dostać się na parter. Smoki przewróciły budynek. Zostali pogrzebani żywcem pod tonami betonu. 
                 Nie! To nie mogła być prawda! Na pewno przeżyli! Uciekli razem z żołnierzami. Otrzymali jakieś ostrzeżenie i zdążyli! Tak, zdążyli! Lara zaśmiała się na głos. Całe jej ciało drżało. Śmiech powoli przerodził się w szloch. Kogo ona oszukiwała? Nie mogła złapać oddechu. Została sama. Zupełnie sama. Oni odeszli. Zostali zabici przez wielkie, zelone jaszczurki. Rósł w niej trudny do opisania gniew. Zaczęły do niej napływać przeróżne obrazy. Matka, ojciec i Angelika siedzący na kanapie i wesoło śmiejący się. Ich beztroskie twarze. Takie niewinne. Tata ofiarujący jej jabłko. Siostra pomagająca w odrabianiu lekcji. Rozmawiająca przez iSeemore mama. Zwykła codzienność. Wtedy nic nieznacząca. Tysiące jednakowych dni przeplatały się i mieszały. Po policzkach dziewczyny popłynęły łzy. To, co parę chwil temu wydawało się teraźniejszością nagle stało się przeszłością. Zakończonym rozdziałem. Epizodem. Krótkim momentem zapisanym na kartach historii. Bezsilnie osunęła się na kolana. Widziała płonące miasto zniekształcone przez łzy. Potwory ryczały gniewnie. Skąd się tu wzięły? Czym były? Zacisnęła pięści. Kogo to teraz obchodziło? Już nic nigdy nie miało być takie samo. Zawsze miała wrażenie, że śmierć jej nie dotyczyła. Spotykała się z nią tylko w filmach i grach. Podświadomie miała pewność, że wszyscy jej bliscy mieli żyć wiecznie. Bez końca. Razem z Larą w jej perfekcyjnym świcie. 
                 Wszystko, w co wierzyła przestało nagle mieć sens. Czuła się oszukana. Przecież mieszkała w takim bezpiecznym miejscu, w Opesum. W kraju, który zjednoczył świat. W kraju, który zakończył rozpoczętą przez Rosję wojnę atomową. W kraju rządzonym przez Kochanego Prezydenta. Mówiono jej, że nie miała się czego obawiać, żeby zdała się na ludzi u władzy. Że była pod opieką. Zacisnęła łuk w dłoni. Pierwszy raz w życiu pomyślała źle o ludziach rządzących Opesum. Nie zdołali ochronić tego, co było dla niej najważniejsze. Lara zwątpiła w nich. Stracili wiarygodność.


Witam w kolejnym (już czwartym!) rozdziale ,,Nowego Waszyngtonu"! Tak, wiem, trochę zaniedbałam bloga ;/ Nie będę kłamać, miałam wolny tydzień, żadnych zadań domowych. Po prostu nie chciało mi się pisać za co przepraszam :P Mam nadzieję, że nie straciłam przez ten czas czytelników. A jeśli już o nich mowa... Chciałabym podziękować każdemu obserwatorowi (już nie będę wymieniać, tak Was dużo) za śledzenie i komentowanie moich wpisów ;) To naprawdę motywuje i zachęca do dalszego pisania ^^
Co do rozdziału: pewnie popełniłam mnóstwo błędów interpunkcyjnych. Mam nadzieję, że jakoś bardzo Was to nie raziło ;P 
Za niedługo wakacje, w tym tygodniu już praktycznie nie mamy lekcji. Postaram się dodać nowy wpis tak szybko, jak to będzie możliwe możliwe (czytaj: dodam nowy wpis jak przestanę być leniem, którym byłam do tej pory). Potem wakacje i czeka mnie pierwsza gimnazjum... Wtedy to już nie znajdę czasu na życie osobiste, a co dopiero na pisanie bloga! Miejmy nadzieję, że wrzesień nadejdzie jak najpóźniej.
*poetką to ja raczej nie zostanę xD. Jak to któryś raz z rzędu przeczytałam, wydało mi się po prostu śmieszne. No nic, jedni zostali obdarzeni talentem do pisania wierszy, inni nie ;P

Arya Romanoff

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Rozdział 3 ,,Is this the end?"

Tym razem trochę bardziej się rozpisałam (zasługa długiego weekendu). Miłego czytania!
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------ 
,,You live your life,
You go day by day like nothing can go wrong
Then scars are made, they're changing the game
You learn to play it hard."

                Na chwilę przestała oddychać. Zmrużyła oczy i wypuściła cięciwę. Strzała pomknęła w stronę celu. Ze świstem przecinała powietrze. Czas jakby zwolnił. Stalowy grot połyskiwał, lotki drżały pod naporem atomów. Z brutalną siłą wbiła się w ludzki wizerunek rozrywając delikatny papier. Jakże kruchy był człowiek, skoro jego życie mógł przerwać marny zaostrzony patyk.
                Lara wypuściła powietrze z płuc. Trafiła. To był już piąty raz tego dnia. Robiła postępy.
- Unieś łokieć- polecił trzydziestoletni instruktor- i, na litość boską, wyprostuj się!
Pomimo treści komentarza w jego głosie słychać było pochwałę. Patrzył na nią uważnie zza swoich wielkich okularów i- o dziwo- jego twarzy nie wykrzywiał grymas rozczarowania. Dziewczyna z łukiem w ręku potruchtała po strzałę. Wróciła za białą linię i ponownie wymierzyła- tym razem celowała w tarczę dwa razy odleglejszą. Mark (bo takie było imię instruktora) uniósł zdziwiony brew. Strzała świsnęła paręnaście centymetrów od celu.
-Mistrzem nie czynią cię dobre chęci, a praktyka- przypomniał.
-Ja tu przecież cały czas praktykuję- zauważyła zniechęcona uczennica.
Mężczyzna westchnął i wskazał Larze łatwiejszą tarczę.
-Ćwicz. Zostało nam tylko dwadzieścia minut.

***
                Zajęcia z samoobrony skończyły się już jakiś czas temu. Szesnastolatka czekała przy wyjściu na przyjaciół. Treningi Vanessy i Martina przedłużały się. Szturchnęła stopą leżący na drodze kamień. Od rana było z nią coś nie tak. Odczuwała lekkie zawroty głowy i wszystko ją rozpraszało. A potem jeszcze wizja... Wzdrygnęła się na myśl o tym okropnym doświadczeniu. Nie miewała takich urojeń na co dzień.
                Uczniowie coraz liczniej wychodzili z budynku. Były wśród nich osoby obu płci zaczynając od czternastolatków kończąc na szesnastolatkach. Lara z rosnącym zniecierpliwieniem wypatrywała przyjaciół. Gdzie oni mogli się podziać? W końcu ujrzała w tłumie ciemną czuprynę Martina.
-Martin!- krzyknęła brnąc w stronę chłopaka.
Zauważył Larę i pomachał jej równocześnie unosząc prawy kącik ust w górę.
-Co tak długo?- spytała, kiedy wreszcie zdołała się do niego przepchnąć.
-Długa historia- zaczął zmęczony.- Chodźmy na kawę to wszystko ci opowiem.
Kiwnęła głową. Czemu nie?
-Ej, rozumiem że też jestem zaproszona- Vanessa zmaterializowała się za nimi.
-Skoro tak ładnie prosisz...- parsknął Martin.
Dziewczyna zerknęła na Larę.
-Już ci lepiej?- niepewnie zaczęła.
Zapytana uśmiechnęła się uspokajająco.
-Jasne!- skłamała.- Po prostu zapomniałam dzisiaj o śniadaniu i zasłabłam.
Trzeba było przecież znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie. Na obliczu Van zobaczyła ulgę.
-Martwiliśmy się o ciebie! Nawet nie wiesz jakiego nam stracha napędziłaś- zaśmiała się nastolatka.
-Ja na początku myślałem, że dostałaś środkiem usypiającym!- wyznał chłopak.
Zanieśli się śmiechem. Nie ma to jak przyjaciele.
 
               Do Starbucksa dostali się metrem. Usiedli przy stoliku i kupili napoje. Lara wygodnie rozparła się na pufie.
-No, więc?- zaczęła- Mam prawo dowiedzieć się, czemu skończyliście jakieś dwadzieścia minut później niż zwykle?
Nie umknął jej uwadze lekki rumieniec na policzkach Vanessy.
-No... Coś nam dzisiaj nie szło- burknęła brunetka.- Instruktor kazał zostać i potrenować.
Przyjaciele Lary strzelali z pistoletów, a Martin dodatkowo posługiwał się sztyletem.
-W ogóle dzisiaj jest jakiś zły dzień. Najpierw jedna mdleje, potem druga prawie zabija się na schodach,- Van posłała mu spojrzenie w stylu miałeśtegoniemówićdebilu- a na koniec mój własny sztylet o mało co nie ucina mi palca!- jęknął nastolatek.
-Może to przez zmiany ciśnienia?- wzruszyła ramionami Lara.- Nieważne... było, minęło.
Ze smakiem chłeptali kawę. Zza szyby lokalu widać było centrum Nowego Waszyngtonu. Pełniło funkcję reprezentacyjną. Oszklone wille, apartamenty, baseny wypełnione błękitnoniebieską wodą i abstrakcyjne rzeźby tworzyły naprawdę niesamowity widok. Oczywiście na mieszkańcach nie robił on żadnego wrażenia. Przyzwyczajeni do tego bogactwa nie zauważali całej misternej pracy architektów. Dokładny środek Nowego Waszyngtonu wyznaczał jeden z wielu pomników Kochanego Prezydenta Jamesa Johnsona.
 
               Z zamyślenia wyrwał ją głos chłopaka.
-Słyszałyście o odkryciu Vincenta Cartera?
Dziewczyna pokręciła głową. Średnio interesował ją kolejny nowy pierwiastek bądź planeta.
-No jasne!- entuzjastycznie oznajmiła Van.- To ten od świątyni?
Jakiej świątyni? Dlaczego Lara o niczym nie wiedziała?
-Od czego?- zmarszczyła pytająco brwi.
-Ta jak zwykle na czasie- chłopak zrobił zniecierpliwioną minę.- Zobacz w iSeemore.
-Vincent Carter- szepnęła.
Przed jej oczami pojawił się wyszczerzony mężczyzna w średnim wieku. Blond peruka śmiesznie opadała na prawą stronę. Pod zdjęciem widniał napis: ,,V. Carter odkrywcą zapomnianej wyspy". Lara uniosła brwi i czytała dalej. ,,W nocy z czternastego na piętnastego czerwca naukowiec rozbroił pole laserowe otaczające nieznany wcześniej nikomu ląd na Oceanie Spokojnym. Nie wiadomo kto i kiedy je włączył. Wiemy natomiast, że nie posługiwał się żadną znaną ludziom technologią. Wyspę zamieszkują gatunki zwierząt dawno uznane za wymarłe: pandy, dzikie koty, orły i tym podobne. Największą zagadką jest jednak świątynia umiejscowiona na środku wyspy.
-Wszelkie ślady wskazują na to, że została wybudowana przez człowieka parę tysięcy lat temu- oznajmił badacz w dzisiejszym wywiadzie dla Głosu Zjednoczonej Ziemi." Poniżej znajdowało się zdjęcie. Trzy masywne kolumny tworzące wierzchołki trójkąta sięgały dwadzieścia metrów w górę. Wykute były w białym kamieniu. Na posadzkę składały się trawy i krzewy. Pośrodku rosło gigantyczne drzewo, którego rozłożyste konary tworzyły sklepienie. Jeden człowiek z pewnością nie zdołałby objąć starego pnia. Do takiego zadania potrzeba było co najmniej pięciu osób.
 
               Lara z niedowierzaniem popatrzyła na Martina.
-To ma być żart? Podsumujmy: odkryto wyspę otoczoną nowoczesnym polem siłowym, która skrywa antyczną świątynię. Nikt jakoś wcześniej nie zauważył wielkiej laserowej kopuły na środku morza...
-Oceanu- poprawiła Vanessa.
-... i dziwnym zbiegiem okoliczności na lądzie żyją wymarłe gatunki!Zapadła cisza. Lara nie wątpiła w prawdziwość tych informacji. Po prostu... Nie rozumiała dlaczego wyspę odkryto dopiero teraz. Przeszedł ją dreszcz. Ból głowy nasilił się. Kto zbudował świątynię? Dlaczego akurat drzewo stanowiło jej centrum? Czy coś symbolizowało? Skąd wzięło się pole siłowe? Kto za tym wszystkim stał? Zbyt wiele pytań!
***
                Miasto żyło własnym życiem. W dzień gasło, na noc zapalało światła i neony. Oddychało spalinami. Po betonowym układzie krwionośnym krążyły samochody. Z upływem czasu wyrastały coraz to nowsze budynki i wieżowce. Sygnalizacja uliczna odmierzała puls. Serce w centrum biło jednostajnym rytmem. Nowy Waszyngton można było porównać do organizmu, do misternie skonstruowanej istoty, ogromnego stworzenia. Był żywy. A wszystkie żywe twory łączyło jedno- przemijanie. Czasem powolne, czasem szybkie. Śmierć była naturalną koleją rzeczy. ,,Co z prochu powstało, w proch się obróci". Koniec- do tego wszystko zmierzało, cały wszechświat czekała kiedyś zguba. Ale co potem? Czy miał rozpocząć się kolejny rozdział, nastąpić nowy początek?
                Lara usiadła na ławce. Ona też miała kiedyś umrzeć. Nie była w stanie temu zapobiec. Powinna była więc w pełni korzystać z każdej chwili, godziny, sekundy. Czy na pewno dobrze to robiła? Co chciała osiągnąć? Jakie były jej marzenia?
                Wracała właśnie na salę treningową po zapomniany wcześniej portfel. Czekając na taksówkę przyglądała się miastu. Była jedną z wielu, których szum Nowego Waszyngtonu wprowadzał w refleksyjny nastrój. Bez ociągania wsiadła do samochodu, gdy ten przyjechał. Przemierzała zakorkowane ulice. Czuła się jak część skomplikowanej maszyny. Jej życie nie różniło się niczym od życia tysięcy innych kobiet. Słuchała ludzi u władzy, przestrzegała zasad, nie sprawiała kłopotów. Wzorowa obywatelka. Taka szara, nijaka. Anonimowa. Bez tożsamości. Podążająca biernie za tłumem.
 
              
Zapłaciła taksówkarzowi drobniakami znalezionymi w kieszeni i wysiadła. Pomnik Kochanego Prezydenta błyszczał w popołudniowym słońcu. Szybkim krokiem ruszyła w jego stronę, by następnie skręcić w prawo i przejść przez drzwi budynku. Powitał ją plastikowy uśmiech recepcjonistki. Wciśnięta była w skąpy, obcisły strój.
-Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
Kolejna owca w stadzie. Lara odpowiedziała uprzejmym spojrzeniem.
-Znaleziono może małą, czarną portmonetkę? Taką z kokardką?
Kobieta wyglądała na zmieszaną.
-Małą, czarną... owszem. Tylko, że...
Szesnastolatka uniosła pytająco brew.
-... została już odebrana. Do biura rzeczy znalezionych przyszedł taki szatyn i...- zaczynała się plątać.
Lara nie chciała tego dłużej słuchać. Warknęła i obróciła się na pięcie. Obrzucając w myślach złodzieja wulgarnymi wyzwiskami wymaszerowała na zewnątrz. Jak mogła być tak naiwna? Czego się niby spodziewała? Że ta niezła sumka będzie na nią grzecznie czekać? Że nie znajdzie właściciela? Miała wielką ochotę z całej siły rąbnąć kogoś w twarz. Dlaczego dali mężczyźnie kobiecy portfel?! Jaki ten świat był niesprawiedliwy! Z dziewczyny wyparował cały refleksyjny nastrój. Z furią kopnęła kamyk, który miał pecha znaleźć się na jej drodze. Taranując przechodniów dostała się do ławki. Klapnęła na niej i z kolanami podniesionymi do wysokości brody włączyła iSeemore.
                 Kolejny raz tego dnia poczuła mdłości. Może z emocji? Zrobiła parę wdechów. Próba uspokojenia skołatanych nerwów niewiele pomogła. Ciśnienie rozsadzało jej czaszkę od wewnątrz. Zapomniała o stracie pieniędzy. Przygryzła wargi. Działo się z nią coś naprawdę niedobrego. Głos zamieszkujący głębie jej umysłu cały czas powtarzał jedno słowo: ,,uciekaj". Ale przed czym? Rozejrzała się. Ludzie wokół niej mieli nieobecne miny. Niektórzy klęczeli trzymając się za głowy. Dzieci płakały. Nie była więc jedyna. Ktoś zerwał się do biegu. Jakaś matka wskazała na niebo tuląc do siebie wrzeszczącego noworodka. Lara nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu, jej kończyny odmówiły posłuszeństwa. Usłyszała chór przerażonych krzyków, starsi ludzie zaczęli się na głos modlić. Zdołała w końcu spojrzeć za siebie. Jej źrenice zmniejszyły się, skórę przeszedł dreszcz. Wszystko nagle ucichło, czas stanął w miejscu. 
                Potężny ryk rozdarł powietrze niby ostrze rozrywające ludzkie mięśnie. Brzmiał jak zapowiedź śmierci, wściekły wrzask szaleńca, świst kosy w czasie żniw. W oddali wielkie stworzenia mknęły przez powietrze niczym gigantyczne pociski. Potężne cielska pokryte łuskami nadlatywały ze wszystkich stron. Nietoperze skrzydła majestatycznie sunęły po niebie. Jakieś pradawne piękno biło od tych istot. Piękno i siła. Ostre szpony bez problemu mogły przebić ludzkie ciało, białe kły odgryźć głowę. Lara z niezdrową fascynacją wpatrywała się w to niecodzienne zjawisko. Setki smoków zmierzało w stronę Nowego Waszyngtonu. Były bardzo blisko miejskiego pola siłowego- wielkiej laserowej kopuły chroniącej miasto w sytuacjach takich jak ta. Z koszarów wybiegali żołnierze zaopatrzeni w najnowocześniejszą broń. Lara wiedziała, że to nie mogło powstrzymać żadnej z tych bestii. Nie miała pojęcia skąd. Po prostu czuła. Do jej uszu dotarł kolejny ryk. Drgnęła. Nogi jakby wrosły jej w ziemię. Wtedy jej prognozy sprawdziły się. Pierwszy smok przemknął przez laserową barierę zostawiając ją w nienaruszonym stanie. Po prosu przeniknął przez nią, nie stanowiła dla niego żadnej przeszkody. Kolejne bestie wdzierały się do Nowego Waszyngtonu. Na drodze jednego z potworów górował wieżowiec. Ten z całej siły rzucił się na budynek. Ludzie zaczęli wyskakiwać oknami. Krzyczeli. Smok nabrał powietrza w płuca. Odchylił długą szyję. Z jego paszczy trysnęły płomienie. Ogień szybko pochłaniał drapacz chmur. Zabijał. Parzył. Czarny dym wznosił się ku niebu. Wyły alarmy. Jakieś dziecko stało na dachu i wzywało matkę. Potem szkło prysnęło, metalowy szkielet pękł, betonowa konstrukcja legła z hukiem w gruzach. Taki los czekał całe miasto. Bezlitosne potwory pluły ogniem we wrzeszczące tłumy na ulicach, niebo zakrywała krwawa łuna. Wizja urzeczywistniała się. Cały świat płonął. Smoki z zawrotną prędkością zbliżały się do centrum siejąc po drodze śmierć i zniszczenie. Dziewczyna była jak sparaliżowana. Czy to się działo na prawdę? Jedna z bestii leciała tuż nad ziemią. Chwyciła w szpony zaparkowany niżej samochód. Głośno uderzając skrzydłami wzniosła się na odpowiednią wysokość. Ludzie wskakiwali rozpaczliwie do tunelów metra, sklepów, ciasnych uliczek- byle dalej od potwora. Ten cisnął autem w ich stronę. Rozległ się potężny huk, Larę oślepiła eksplozja. Pomknęła do najbliższego budynku, którym była sala treningowa. Słyszała bicie własnego serca. Centrum miasta pozostawało nienaruszone. Pewnie nie na długo. Skoczyła do magazynu z bronią. Wyszarpnęła pierwszy lepszy łuk i kołczan ze strzałami, który zamaszystym ruchem zarzuciła na plecy.  Kakofonia wybuchów, ludzkie krzyki, łopot potężnych skrzydeł i wściekłe ryki huczały jej w uszach. Musiała dostać się do domu i sprawdzić co się dzieje z rodzicami i siostrą. Nie odpowiadali w komunikatorze iSeemore. A jeśli... Nie! Nie mogła tak myśleć, na pewno wszystko u nich w porządku! Pewnie schowali się w piwnicy i stracili zasięg.  
                 Adrenalina buzowała w jej żyłach. Napięła na próbę cięciwę. Wszystko w porządku. Wybiegła przez pomalowany na szaro korytarz. Mocny wiatr prawie powalił ją na kolana. Coraz większa część Nowego Waszyngtonu spowita była czarnym dymem. Smoki gryzły, niszczyły, drapały, ziały ogniem, uderzały ogonami. Larę zalał zimny pot. Zbliżały się.

Jak już wcześniej wspomniałam, rozdział trochę dłuższy. Za niedługo wakacje, więc w szkole mamy więcej luzu. Postaram się dodawać nowe rozdziały mniej więcej takiej długości jak ten dzisiaj. Dziękuję za miłe i motywujące komentarze pod ostatnim postem ;)
Arya Romanoff


piątek, 5 czerwca 2015

Rozdział 2 ,, The calm before the storm"

,,God save us everyone
Will we burn inside the fires of a thousand suns?"

                Stworzenie obnażyło kły. Pustymi oczodołami wpatrywało się w Larę. Warknęło i poruszyło kościstą... kończyną? Odnóżem? Zaczęło powoli zmierzać w stronę dziewczyny. Istota miała wysokość jednego metra. Jej jaszczurzy ogon nieprzyjemnie szurał o posadzkę, kiedy przemierzała ciemny korytarz. Przez zakrwawioną skórę prześwitywał szkielet stwora. Przywiązana do krzesła szesnastolatka bezradnie szarpnęła się do tyłu. Tylko pogorszyła swoją sytuację. Lina wżynała jej się teraz boleśnie w uda. Zaklęła pod nosem. Ostre szpony skrobały drewnianą podłogę. Potwór zbliżał się. Do nozdrzy Lary dotarł zapach zgnilizny. Rozkładu. Wstrzymała oddech. Nie miała jak uciec. Mogła tylko czekać na śmierć. Żarówka nad jej głową zamigotała i zgasła. Salę zalała czerń. Tylko tego brakowało. Desperacko wrzasnęła i rzuciła się w ciemność. Krzesło zachwiało się i razem z Larą runęło w dół. Z impetem uderzyła w twarde deski. Nadal słyszała echo własnego krzyku. Z meblem przywiązanym do pleców zaczęła pełznąć w bliżej nieokreślonym kierunku. Byle dalej od sapiącej istoty. Nie miała czasu na wyswobodzenie się. Kroki za nią przyspieszyły. Dziewczyna gorączkowo czołgała się po posadzce. Wdech- wydech. Wdech- wydech. Szybciej! Nagle jej ręka trafiła w nicość. Nie wahała się ani chwili. Niezgrabnie wskoczyła do dziury. Ze względu na brak światła nie mogła wcześniej ocenić jej głębokości. Spadała przez parę chwil. Pęd powietrza sprawił, że straciła oddech. Pod wpływem gwałtownego spotkania z ziemią drewniane krzesło z trzaskiem złamało się na pół.
                Krzyknęła przeraźliwie. Przez kilka sekund miała wrażenie, że ktoś ją dusi. Przycisnęła policzek do zimnej posadzki. Leżała na brzuchu koło swojego łóżka. To był tylko sen. Głupi, nieprawdziwy sen. Skoncentrowała się na uspokojeniu oddechu. Już po wszystkim. Obudziła się. Z drobną pomocą podłogi, oczywiście. Przewróciła się na plecy. Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Do pokoju weszła mama. Wyglądała na zaspaną. Przetarła oczy i z pretensją w głosie zaczęła:
-Czym masz zamiar usprawiedliwić te dzikie wrzaski w środku nocy? Obudziłaś pewnie całe piętro!
-Miałam koszmar! Nie moja wina- jęknęła roztrzęsiona dziewczyna. Marie Williams westchnęła. Pomogła jej wstać i usiadła na łóżku obok niej.
-Jaki koszmar? Tak się składa, że mi również nie śniło się nic miłego- wyznała i objęła córkę ramieniem.
Emanowała spokojem.Szesnastolatka nie odpowiedziała od razu.
-Nic szczególnego... uciekałam i wpadłam do dziury. Tak z grubsza.
-Ach- skomentowała dorosła.
Siedziały przytulone. To właśnie Lara kochała w swojej mamie. O każdej porze dnia i nocy potrafiła jej wysłuchać. Była dla niej oparciem. Rzadko wypytywała o szczegóły. Rozumiała, że każdy mógł mieć tajemnice.
-Dobranoc kochanie- szepnęła kobieta odgarniając krótkie, pofarbowane na czarno włosy ze skroni- Rano porozmawiamy.
-Dobranoc- odrzekła dziewczyna i po chwili wahania dodała:
-Mamo...
-Tak, skarbie?
-Dzięki.
Położyła się i zasnęła zanim kobieta zdążyła zamknąć drzwi.

* * *
                Promienie słoneczne zalewały miasto złocistym blaskiem. Sączyły się między budynkami jak płynny miód. Delikatny wietrzyk przemykał ulicami, a po bladobłękitnym niebie sunęły dwa brudnobiałe obłoczki. Lara zerknęła w stronę zegara. 08:16. W pierwszym odruchu wyskoczyła z łóżka i potykając się pomknęła do łazienki. Dopiero w połowie drogi uświadomiła sobie, że była sobota. Nie miała dzisiaj zajęć. Odetchnęła z ulgą. Nie musiała słuchać wykładu on-line ani wypełniać interaktywnych ćwiczeń. Mogła za to iść na nieobowiązkowe zajęcia z samoobrony o jedenastej i spotkać się z przyjaciółmi. Współczuła rodzicom i dorosłej siostrze. Dla nich praca zaczynała się w poniedziałkowy poranek, a kończyła wraz z sobotnim wieczorem. W przyszłym roku czekało ją to samo. Odsunęła tę nieprzyjemną myśl na bok i wyjęła z lodówki śniadanie. Odgrzała wzbogaconą o trylion witamin owsiankę i zabrała się do jedzenia. Po skończeniu posiłku zaplotła sobie warkocz, wcisnęła się w obcisłe czarne rurki i włożyła szarą bluzkę na ramiączkach. W Nowym Waszyngtonie panowała jedna zasada dotycząca ubioru: uczniowie zobowiązani byli nosić czerń, szarość i biel- kolory niezwracające niczyjej uwagi. Pomagało to im rzekomo skupić się na tym, co najważniejsze- nauce. Lara nie miała raczej nic do powiedzenia w tej sprawie. Wolała nie sprzeciwiać się systemowi. Szczególnie, że za nieprzestrzeganie zasad groziły kary.
                Umówiona była z przyjaciółmi na dziesiątą w centrum przed pomnikiem Kochanego Prezydenta Jamesa Johnsona (jak zwykli nazywać go obywatele). Przemierzała ulice z wielkim zniecierpliwieniem, gdyż nie widziała Vanessy i Martina od ponad tygodnia. Od poniedziałku do piątku uczniowie nie mieli prawa opuszczać mieszkań i byli zobowiązani uczestniczyć w internetowych lekcjach. Jej rozmyślania przerwało bolesne szturchnięcie w bok.
-Proszę uważać!- warknęła do jakiegoś starszego mężczyzny, z którym dzieliła przestrzeń wagonu.
Mruknął coś pod nosem i wyszedł przez drzwi, które parę sekund później zamknęły się i metro ruszyło w dalszą drogę. Lara wysiadała na następnej stacji. Znudzona czekaniem zaczęła przeglądać Facebooka przez iSeemore.
                Martin i Vanessa już na nią czekali, kiedy znalazła się pod pomnikiem. Chłopak posłał jej asymetryczny uśmiech (zawsze unosił tylko prawy kącik ust) i zaczął:
-Lara jak zwykle spóźniona!
Nie mówił tego z pretensją, raczej z rozbawieniem. Dziewczyna przywołała na twarz przepraszającą minę.
-Przegapiłam przystanek i musiałam trochę podejść...
Martin teatralnie westchnął i pokręcił głową. Wyróżniał się wśród mieszkańców miasta, gdyż jako jeden z niewielu miał błękitne oczy. Szesnastolatek był równocześnie właścicielem ciemnych, zaczesanych do tyłu włosów. Ubierał się jak większość chłopaków w jego wieku: czarna, skórzana kurtka i ciemnoszare dżinsy. Do rozmowy włączyła się Vanessa:
-Będziemy tu tak stali, czy może pójdziemy na trening?
Martin chciał odpowiedzieć, jednak brunetka nie pozwoliła mu dojść do słowa:
-Chyba, że wolicie zostać sami. No, wiesz Lara. Tak w cztery oczy- wyszczerzyła się.
W takich chwilach Lara miała serdecznie dość Vanessy i jej poczucia humoru. Oczywiście lubiła Martina... ale nic więcej. Tak się jej przynajmniej wydawało.
-Bardzo śmieszne. A co tam u ciebie i twojego Tobiasa?- nie chciała pozostać dłużna.
Obydwie wybuchły śmiechem. Zawiał wiatr i Vanessa zaczęła dławić się własnymi włosami.
-Minus rozpuszczonych- parsknęła dziewczyna w warkoczu.
Obydwie były w tym samym wieku, co nie przeszkadzało Larze patrzeć na przyjaciółkę z góry (dosłownie). Vanessa rzadko nosiła spodnie- wolała krótkie spódniczki. Pomimo częstych sprzeczek Lara nie zamieniłaby jej na nikogo innego. Ufała tej dziewczynie. Potrafiła dochować tajemnicy.                                                                     Nagle Larze rozmazał się obraz przed oczami. Uderzyła ją fala mdłości. Jęknęła słabo i upadła na kolana. Nawet nie poczuła bólu. Głos Martina dochodził jakby z innego wymiaru:
-Lara!
Nie popatrzyła w jego stronę. Nie była w stanie oddychać, czuła w płucach jakąś galaretowatą substancję. Zobaczyła ogień. Morze ognia. Budynki osnute czarnym dymem. Płomienie trawiące Nowy Waszyngton, wieżowce walące się niby domki z kart. Chciała uciec, schować się. Poczuła pierwotny strach, który zawładnął jej ciałem i umysłem. Schronienie. Musiała znaleźć schronienie.
               Wizja skończyła się tak gwałtownie jak się pojawiła. Dziewczyna oniemiała klęczała na platformie przed pomnikiem Kochanego Prezydenta. Przechodnie podejrzliwie na nią patrzyli. Nie rozumiała. Jej umysł nie ogarniał tego, co się właśnie stało.
-Lara?- Martin trzymał ją za ramiona i potrząsał. Dopiero teraz to do niej dotarło.
-Martin?- trochę nieobecnym głosem szepnęła.
-Lara! Co się z tobą dzieje?!- zaczęła histeryzować Vanessa- prawie dostałam przez ciebie zawału! Myślisz, że możesz tak sobie bezkarnie mdleć na środku ulicy?!
-Trochę mnie zamroczyło- wyjaśniła drżącym głosem dziewczyna.
-Zauważyłam- prychnęła roztrzęsiona przyjaciółka.
Lara wstała i trochę zataczając się ruszyła przed siebie. Nie czekała na przyjaciół. Vanessa spojrzała zdezorientowana na Martina. Ten wzruszył ramionami.
-Bywa- rzekł filozoficznie i pociągnął ją za sobą.
-Lara, poczekaj! Na trening w drugą stronę!- krzyknął nastolatek.
Dziewczyna obróciła się.
-A, no tak. Przecież.
Przyjaciele nie odzywali się do siebie przez resztę drogi. Lara rozmyślała nad tym, co zobaczyła. Płonące miasto? Czy miało to jakiś związek z jej snem? Bała się. Nie zamierzała nikomu mówić o tym, co zobaczyła. Nie teraz. Przeszedł ją dreszcz. Miała złe przeczucia.
 


OBIECUJĘ, że w następnym rozdziale będzie tsunami akcji! Ten próbowałam jakoś urozmaicić ale znowu wyszedł jeden wielki opis... A i jeszcze jedno! Dodałam zakładkę ,,Bohaterowie" na którą zapraszam ;)

Witam nowe czytelniczki Wikę Navarro i Akę z Lasu ;D Zapraszam na ich blogi:
Aka z Lasu:
http://akazlasu.blogspot.com/
Wika Navarro: 
http://onedirection-mylove-mylife.blogspot.com/
Dziękuję za motywację ;)
Arya Romanoff


               

niedziela, 31 maja 2015

Rozdział 1 ,,My perfect world"

               Lara lubiła samotność. Nie musiała wtedy udawać osoby, którą wszyscy oczekiwali, żeby była. Mogła się przygarbić i zmyć z twarzy fałszywy uśmiech. Nikt jej nie krytykował, nie udzielał rad. Odetchnęła rześkim powietrzem. Kochała ten beztroski stan. Delikatny wietrzyk odgarnął jej włosy z czoła. Położyła dłonie na metalowej barierce. Czuła się w pewien sposób wolna. Nie była w tym momencie pod niczyją kontrolą. Stała wsłuchana w szum miasta. Samochody przemierzały plątaninę ulic, ludzie spieszyli się gdzieś. Jak zwykle. Rozciągała się przed nią panorama Nowego Waszyngtonu. Z trzydziestego piętra miała widok na całą Dzielnicę Chmur. Nazwa ta pochodziła od setek wieżowców wybudowanych w tym miejscu. Strzeliste budynki tworzyły dżunglę ze szkła i betonu. Słońce odbijało się w gładkich powierzchniach zmuszając obywateli do używania przyciemnianych soczewek. Lara nie wyobrażała sobie życia w innym miejscu. Tu się urodziła, tu był jej dom. Wzniosła oczy ku szaremu niebu. Ciemna chmura leniwie sunęła ponad miastem. Zanosiło się na deszcz. Ledwo sformułowała tę myśl, na jej nos coś kapnęło. Poczuła delikatne pieczenie w tym miejscu. Ostrzegano wczoraj przed toksycznymi opadami. Mogła nie wychodzić na taras. Szybkim krokiem wróciła do mieszkania. Drzwi otworzyły się z cichym ,,szszsz". Przestąpiła próg i klasnęła dłońmi włączając tym gestem światło. Zaraz potem znalazła się w łazience z buteleczką substancji dezynfekującej w ręce. Otworzyła pojemnik i nalała trochę płynu na wacik. Gotowe lekarstwo przyłożyła  do oparzenia. Te środki ostrożności były konieczne. Kwas zawarty w deszczu mógł powodować różne choroby. Dziewczyna zerknęła w stronę lustra. Patrzyła na nią wysoka szesnastolatka. Ciemny warkocz spływał po jej prawym ramieniu (najmodniejsza fryzura ostatnich miesięcy). Mały nosek, zielone oczy i kształtne usta tworzyły twarz typowego mieszkańca Nowego Waszyngtonu. Jednym słowem: niczym nie wyróżniała się wśród sąsiadów. Jak każdy nosiła specjalne gogle iSeemore firmy Apple. Był to wyprofilowany kawałek twardego, przezroczystego materiału, który działał na podobnej zasadzie co zwykłe okulary. Z tą różnicą, że posiadacz iSeemore mógł w dowolnej chwili połączyć się z internetem. Zawartość sieci wyświetlana była bezpośrednio przed oczami użytkownika.
               Lara chwilę wpatrywała się w swoje odbicie. Za rok miała osiągnąć pełnoletniość. Przerażała ją ta perspektywa. Nie czuła się jeszcze dojrzała. Chciała pozostać dzieckiem. Niewinną istotą, którą do tej pory była. Westchnęła i przymknęła oczy. Czas tak szybko płynął. Przeciekał jej przez palce. Większość ludzi patrzyła w przyszłość i stawiała sobie cele. Wiele trudu kosztowało realizowanie ich. Kiedy wreszcie coś osiągali, nie cieszyli się z chwili zwycięstwa. Wyznaczali sobie nowe zadania. Dążyli do doskonałości. Perfekcji.  Żyli w oczekiwani na coś, co nigdy nie miało nadejść. Nie chciała wpaść w takie błędne koło.
                 Dotyk zimnej dłoni na ramieniu sprawił, że podskoczyła ze strachu. Otworzyła oczy i w tafli lustra ujrzała mężczyznę w średnim wieku. Jego szpakowate włosy opadały na czoło pełne zmarszczek. Twarz zdradzała zmęczenie. Tak jak Lara nosił iSeemore. Na policzkach Toma Williamsa zobaczyła dołeczki, jak zawsze kiedy się uśmiechał. Tata wrócił.
-Przestraszyłeś mnie! Nie wchodź tak nagle!- z pretensją w głosie pisnęła dziewczyna.
Nie wyglądał wcale na skruszonego. Mogłaby przysiąc, że na ułamek sekundy zobaczyła w jego oczach złośliwe iskierki.
-A co? Nasza śpiąca królewna znów buja w obłokach?-Po tych słowach przytulił ją, tak jak ojcowie mają w zwyczaju przytulać córki. Nie protestowała. Bardzo go kochała.
-Mam nadzieję, że nie przerywałeś mojego ,,bujania w obłokach" bez powodu- przewróciła oczami.
-Jakże bym śmiał!-zachichotał.
-No więc?- zaczynała się niecierpliwić.
Mężczyzna teatralnym gestem wyciągnął zza pleców czerwone jabłko. W tym momencie Larze za sprawą jakiejś siły wyższej minął zły humor.
-Tato!- zawołała uradowana.
-Prawdziwe- zapewnił Tom.
-Ale.. jak? Skąd?- nie mogła uwierzyć. W Nowym Waszyngtonie bardzo trudno było o owoce.
-Znajomy mi załatwił- mrugnął okiem.
-Musiałeś wydać na nie fortunę...
-Oj przestań!- zaśmiał się.
Niepewnie dotknęła skórki jabłka. Ostatnio jadła taki owoc dwa lata temu. Nadal pamiętała jego smak.
-Tylko podziel się z Angeliką!- przypomniał tata wychodząc z pomieszczenia.
Lara z nabożną czcią przetransportowała produkt do kuchni z zamiarem podzielenia go na cztery równe części: dla niej, dla siostry, dla mamy i dla ojca. Jej wzrok prześlizgnął się po kalendarzu. Był 15 czerwca 2235 roku. Dokładnie za miesiąc wypadały imieniny matki. Dziewczyna uruchomiła Foodprint i umieściła jabłko w urządzeniu. Wybrała odpowiednią opcję i już po paru sekundach chrupała jedną czwartą owocu.
                 Wieczorem usiadła przed telewizorem. Akurat leciały wiadomości. Oczom Lary ukazała się młoda prezenterka w obcisłym kostiumie. Na dole ekranu widniał wielki napis: ,,77. rocznica Zjednoczenia Ziemi".
-Oto relacja na żywo z obchodów siedemdziesiątej siódmej rocznicy Zjednoczenia Ziemi!- obieściła kobieta- Powitajmy naszego kochanego prezydenta Jamesa Johnsona!
Na podwyższeniu stał stosunkowo niski i pulchny mężczyzna. Jego mała łysa głowa błyszczała w świetle fleszy. Wyglądał na mniej więcej 60 lat. Tak jak Lara miał zielone oczy, jednak na tym kończyły się podobieństwa. ISeemore wżynały się śmiesznie w tłuste policzki, a kołnierz z trudem okalał niezliczone podbródki głowy państwa.
-Drodzy obywatele...- zaczął, ale przerwał mu ryk wiwatów. Odczekał chwilę i powtórzył:
-Drodzy obywatele! Chciałbym powitać was na tej niezwykle ważnej uroczystości! Mija dzisiaj dokładnie siedemdziesiąt siedem lat odkąd nasi ojcowie zjednoczyli tę planetę! Wiele trudu kosztowało ich to osiągnięcie. Pamiętajmy o naszych przodkach, gdy korzystamy z wygód tego świata! To właśnie dzięki nim nastąpił rozwój techniki! Ludzkość zapomniała o wojnach i skoncentrowała się na tym, co ważne- na odkrywaniu! Na eksploracji! Na wynalazkach! Sięgnęliśmy gwiazd, wybudowaliśmy kolonie na wielu planetach! To wszystko dzięki Zjednoczeniu!
-Niech żyje prezydent!- krzyknął ktoś w tłumie. Ludzie zaczęli skandować:
-Niech żyje! Niech żyje!
Johnson chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, jednak nie udało mu się przekrzyczeć tłumu. Posłał kamerze słodki uśmiech i w tym momencie na ekranie telewizora pojawiła się reklama Samsunga.
                 Ten człowiek budził w Larze mieszane uczucia. Przede wszystkim niepokój. Sama nie wiedziała dlaczego. Może ta jego łatwość zdobywania zwolenników. Łatwość przemawiania. Łatwość manipulacji tłumem. Z drugiej strony ufała mu jako prezydentowi. Wierzyła, że byłby w stanie poświęcić się dla obywateli. Wszyscy go kochali, nie pamiętała, żeby kiedykolwiek wybuchł jakiś strajk  Tak, był dobrym prezydentem.


Witam pierwszą czytelniczkę Erynkę 207 i zapraszam na jej bloga:
http://izabella-dwaswiaty.blogspot.com! Co do rozdziału: wiem, mało akcji ale spokojnie, jeszcze się rozkręci
;).

Arya Romanoff

poniedziałek, 25 maja 2015

Prolog

               Ból. Koszmarny ból. Poczucie straty. Tęsknota. Żal. Zaciągnął się stęchłym powietrzem. Czy nadszedł już czas? Powinien się obudzić? Tak. Czuł to. Był pewien. Miał obowiązek wstać. Działać. Jakże szybko minęły te stulecia... Stulecia zmian. Czy na pewno na lepsze?
               Uchylił powieki. Jego oczy skrywały wielką mądrość. Znał przeszłość i przyszłość, wiedział co było i co będzie. Niektórzy nazywali tę zdolność wszechwiedzą. Ponownie poczuł uderzenie bólu. Palił go od wewnątrz, płynął w jego krwi. Nadszedł koniec. A może początek? Z trudem wstał i wyprostował się, napiął wszystkie mięśnie. Znów świat go potrzebował. Jego kroki odbijały się echem, gdy dumnie przemierzał korytarz świątyni. Zwolnił i spojrzał w dół. Obnażył kły tknięty nagłym gniewem. Zobaczył świat. Zobaczył to co ludzie z nim zrobili. Zatrute rzeki. Umierające drzewa. Cierpienie wszystkich żywych istot. Jego wściekły ryk rozdarł nieświeże powietrze. Brzmiał jak zgrzyt klingi, rzewna pieśń.Wiedział, że to się kiedyś stanie. Przemijanie to naturalna kolej rzeczy. Wbił szpony w ziemię. Uspokoił oddech. Kątem oka zauważył swoich braci. Gotowych walczyć. Rozłożył krwistoczerwone skrzydła. Poczuł tchnienie wiatru. On też był gotowy.
http://static2.wallpedes.com/wallpaper/dragon/dragon-eye-wallpaper-fire-dragon-wallpaper-1080p-hd-wallpapers-free-download-for-iphone-background-border-full-3d.jpg


Mam nadzieję, że prolog przypadł Wam do gustu ;). Pierwszy rozdział już niebawem!

Arya Romanoff